Sounding

5
W pewnym momencie swojego licealnego życia zacząłem jarać się soundingiem. Dla nie obeznanych z tematem, jest to specyficzna technika, polegająca na wkładaniu w fiuta podłużnych przedmiotów, rurek i innego gówna tego typu. Jakkolwiek idiotycznie to nie brzmi, jest zdecydowanie warte spróbowania. Przez dekadę walenia konia, nie miałem tak niesamowitych doznań jak przy soundingu. Ale nie chcę wam teraz opowiadać o swoich fetyszach, bo lista ciągnęłaby się w nieskończoność. Jednak to właśnie ten jeden sprawiał, że omal nie zdałem matury pisemnej z matmy.

Dzień przed maturą postanowiłem sobie ulżyć i zacząłem poszukiwania odpowiedniego przedmiotu do całego przedsięwzięcia. Sounding jest o tyle fajny, że można spokojnie improwizować, jeśli chodzi o rekwizyty. Może to być pałeczka o tępym końcu, ołówek, a nawet wkład od długopisu. Tego ostatniego użyłem owego pechowego wieczoru. Zgodnie ze swoim zwyczajem, zacząłem od odpowiedniego ułożenia ciała na plecach, w innym przypadku trudno jest odpowiednio wsunąć obiekt w fiuta. Nieraz mi się to zdarzyło, napierdalało jak diabli i przez parę kolejnych dni szczałem krwią. Ogólnie nie polecam. Następnie rozpocząłem wsuwanie. Przezornie wsadziłem wkład do góry nogami, nie zamierzałem zmieniać wnętrza swojego ding donga w galerię sztuki abstrakcyjnej. Przez chwilę przyszła mi do głowy głupia myśl, żeby spróbować napisać coś chujem, ale byłem zbyt napalony, żeby rozpatrzyć głębiej ten debilny pomysł. Wreszcie opuściłem wkład na sam dół, tak, że wystawało tylko kilka centymetrów i ta malutka stalóweczka do pisania. Wyglądało to komicznie. Kiedy wreszcie skończyłem walić, byłem tak zmęczony, że błyskawicznie zasnąłem. Całe szczęście, że nastawiłem budzik.

Z rana czekała na mnie niezbyt przyjemna niespodzianka. Wkład, który został w moim członku na noc, utknął w nim na amen. Próbowałem wszystkiego, wyciągania rękami, szczypcami, podmywania wodą, ruszałem w górę i w dół... Wszystko na nic, mój beniz oficjalnie został pełnoprawnym długopisem. Słysząc krzyki matki, która kazała mi się ubierać w garniak i lecieć na maturę, wypchałem gacie kilkoma chusteczkami i niepewnie poszedłem na śniadanie. Po drodze do szkoły spróbowałem dyskretnie jeszcze kilka razy, ale wkład od długopisu wciąż blokował mój organ rozrodczy. Dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, co będzie jak zachce mi się szczać. Czy pomoże to w wydostaniu ciała obcego z mojego organizmu? A może mój mały papajek po prostu eksploduje? Nie ukrywam, obleciał mnie trochę strach, ale nie miałem czasu się dłużej martwić, bo ledwo zdążyłem na tę jebaną maturę.

Moje żądło trochę mnie rozpraszało, ale koniec końców przeforsowałem pięć pierwszych zadań zamkniętych. Ale wtedy zaczęły się komplikacje. W pewnym momencie mój czarny długopis odmówił mi posłuszeństwa. Na szczęście nie był to problem, miałem jeszcze dwa zapasowe. Jeden z nich, jak się okazało, również nie pisał, a drugiego musiałem chyba zapomnieć z domu. Oblał mnie zimny pot, kiedy uświadomiłem sobie prawdę. Nie zapomniałem trzeciego długopisu. Miałem go ze sobą, w gaciach. Kurwa, kurwa, kurwa. Co teraz zrobić? Wsadzić łapy pod ławkę i próbować wyciągnąć to gówno aż do skutku? Rozejrzałem się wokół. Teoretycznie siedziałem w kącie sali, więc nikt raczej by mnie nie nakrył. Nieśmiało rozpiąłem rozporek i wyciągnąłem swojego pytonga. Wyglądał jak siedem nieszczęść, cały czerwony i spuchnięty. Nie miałem jednak czasu płakać nad losem swojego kamrata, bo czas uciekał, a moje szanse na zdanie tego cholerstwa malały z każdą chwilą. Złapałem za stalówkę i pociągnąłem w górę, ale tak jak poprzednio, nie dało to żadnego efektu. Wtedy przyszedł mi do głowy kolejny idiotyczny pomysł.

Chwyciłem maturkę w łapę i dyskretnie wsunąłem ją pod ławkę. Przy dobrej koordynacji mięśniowej, byłem w stanie całkiem sprawnie pisać. Co prawda, musiałem co chwila podnosić kartkę do oczu, żeby odczytać polecenie, ale po kilku zadaniach opanowałem tę technikę do perfekcji. Byłem chyba pierwszym człowiekiem, który trzaskał zadania z matmy własnym kutasem. Wreszcie skończyłem wszystkie zamknięte i dotarłem do najgorszej części. Zadania otwarte zawsze były moją bolączką i obawiałem się, że przesądzi to o wyniku tej konkretnej maturki. Zrezygnowany położyłem ten pierdolony plik kartek na kolanach i zacząłem myśleć nad jakimś efektownym samobójstwem. Jedno było pewne – w domu pokazać się już więcej nie mogę.

Ale wtedy stało się coś niesamowitego – mój mnich zaczął się jakoś dziwacznie trząść pod ławką. Kiedy podniosłem kartkę do góry, okazało się, że rozwiązał już pół pierwszego zadania. Byłem tak zszokowany, że prawie spadłem z krzesła. Niepewnie wsunąłem stronę z zadaniem z powrotem pod ławkę. Po chwili moje prącie zasygnalizowało mi, że najwyraźniej skończyło. Gdy położyłem maturkę z powrotem na ławce, okazało się, że na samym dole strony napisało „przewróć kartkę”. Posłusznie wykonałem polecenie i w ciągu następnych dwóch kwadransów wszystkie zadania były poprawnie rozwiązane. „Dzięki chuju” – szepnąłem pod ławkę. „Nie ma za co mordo” – odpisał mi w brudnopisie. Następne półtorej godziny spędziłem na gapieniu się w sufit. Z pogardą patrzyłem na swoich znajomych, którzy głowili się nad najprostszymi zadaniami. Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że wyjdę z uśmiechem na ustach z sali egzaminacyjnej.

Po powrocie do domu okazało się, że w wzwodzie jestem w stanie bez problemu wyciągnąć wkład z beniza i wkrótce stałem się wolny od tego cholerstwa. Aby podziękować mu za tak olbrzymie wsparcie, zwaliłem sobie pięć razy po kolei. Po tym jak skończyłem, przysiągłem sobie, że już nigdy nie będę bawił się w sounding. To chore gówno do końca życia będzie mnie dręczyć w koszmarach. Czasami budzę się w środku nocy, panicznie macając się po przyrodzeniu, tylko po to, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Nigdy, kurwa więcej tych pojebanych zabaw.

Kiedy przyszły wyniki matur, nie byłem zszokowany stoma procentami. Musiałem się jednak nieźle namęczyć, żeby wyjaśnić komisji w Krakowie, że ten „BENIZ” w miejscu nazwiska to jakiś głupi żart jednego z egzaminatorów.
0.31790995597839